Dziwna rzecz. Dziś w Internecie poszukałam grafik autorstwa Shauna Tana, a konkretniej albumu „The Arrival”, i miałam wrażenie, jakbym już gdzieś je widziała. Nie chodzi mi bynajmniej o program „Przybysza” zawierający zdjęcia aktorów w bardzo podobnym klimacie. Już widziałam je … w mojej wyobraźni: na scenie Teatru Collegium Nobilium, gdzie scenografia jest tak oszczędna, że może nawet miałaby szansę spodobać się Grotowskiemu. Bogactwo wyrazu, a przy tym oszczędność formy – w tym tkwi siła tego przedstawienia.
Nie mogło mi się nie spodobać. Słuchając jednej z rozmów z Wojciechem Kościelniakiem, reżyserem i autorem scenariusza do „Przybysza”, zrozumiałam, że w jednym jesteśmy zgodni – na deskach teatru to aktor jest najważniejszy i to do niego musi należeć cała przestrzeń. A przestrzeni jest sporo, biorąc pod uwagę, że mówimy o podróży. Tytułowy Przybysz może wcale nie zacząłby szukać nowego, lepszego świata, gdyby po ulicach jego miasteczka nie zaczął grasować smok. W trosce o swoją żonę i córeczkę decyduje się wyemigrować w poszukiwaniu bezpieczniejszego miejsca do życia. Jak to w baśniach bywa (a „Przybysz” bez wątpienia o baśń zahacza) po drodze spotyka kilka dziwnych postaci (np. Paszczogona, Smokoszczura), ale także innych emigrantów, którzy na nowym lądzie nie czują się specjalnie lepiej – doskwiera im samotność i poczucie niezrozumienia przez otaczającą ich obcą rzeczywistość. Okazuje się jednak, że wcale nie o to chodzi: najważniejszą wyprawą, jaką Przybysz ma odbycia, jest wyprawa w głąb siebie, a w swojej walizce jest w stanie unieść tylko to, co może później przekazać innym.
Sama fabuła może nie porywać – mnie nie porwała na pewno – ale wielbiciele teatrów muzycznych będą bili się o bilety, jeśli „Przybysz” zdoła jeszcze na afisz wrócić. Przyznaję, nie pałam namiętną miłością do musicali, ale ten spektakl to prawdziwie poemat muzyczny. Wszystko tutaj jest w punkt, a nawet o oczko wyżej – ciepłe światło podkreślające bajkowość sztuki, prosta scenografia, która wspomaga, a nie blokuje wyobraźnię, adekwatne do postaci kostiumy, ale przede wszystkim oni – muzycy i aktorzy. Sprawcy całego szaleństwa i zamieszania.
Najważniejszą wyprawą, jaką Przybysz ma odbycia,
jest wyprawa w głąb siebie.
Każda, naprawdę każda z piosenek, ma w sobie coś wyjątkowego. Nie ma słabszych utworów ani gorszych wykonów. Warstwa muzyczna jest obłędna, choreografia zapiera dech w piersiach (dosłownie!) – każda nuta, każda zmiana rytmu, nawet najmniejszy krok nabierają tutaj symbolicznego znaczenia. Warsztatowo fenomenalna artystyczna robota. Śpiewanie i tańczenie przed dwie godziny praktycznie bez przerwy nie jest wcale takie proste, jak może się wydawać po lekkości ruchów aktorów, niemal pływających po scenie. Trudno sobie wyobrazić lepszy spektakl dyplomowy – cała siódemka ma szansę indywidualnego zaprezentowania swoich mocnych stron. Na każdą minutę „Przybysza” składają się cztery lata ciężkiej, codziennej pracy i walki z fizycznymi ograniczeniami. Widać to gołym okiem.
Obecność „tu i teraz”, skupienie, oswojenie swoich postaci, a przy tym bardzo dobry kontakt z widzem, jednoczesne bycie w roli, ale i aktywne reagowanie na to, co dzieje się na widowni – to spektrum cech udało się ogarnąć aktorom jako zbiorowości. Poza tym każdy z nich dał widzowi coś od siebie: Patrycja Grzywińska (Szczęście) błyszczy w tańcu, Natalia Kujawa (Chinka) potrafi być w tym samym czasie przezabawną handlarką na targowisku, ale i postacią prawdziwie dramatyczną, kiedy śpiewa o kraju, w którym dymią piece. Ten numer pozostaje w pamięci bardzo długo po wyjściu z teatru, zresztą podobnie jak piosenka o maszerujących chłopcach Jakuba Szyperskiego (Stary) – zdecydowanie TOP 1 całej sztuki. Za ogromny dystans i talent szanuję Filipa Karasia (Paszczogon), rozbrajającego showmana. Dominik Bobryk (Inteligent) zaraża publiczność swoim poczuciem humoru, z kolei Michał Juraszek (Przybysz) – swoją wewnętrzną wrażliwością. A jeśli ktoś chce posłuchać niezwykłych ptasich treli, radzę cierpliwie czekać na popisową scenę Małgorzaty Majerskiej (Żona) –tak wprawnego „słowika” na polskich scenach dawno nie było.
Czy summa summarum warto? Bez wątpienia warto. Ostrzegam: momentami można poczuć się tak onirycznie, jak u Brunona Schulza ?
***
Scenariusz i reżyseria:
Wojciech Kościelniak
Muzyka:
Mariusz Obijalski
Choreografia:
Ewelina Adamska-Porczyk
Scenografia i kostiumy:
Bożena Ślaga
Reżyseria świateł:
Tadeusz Trylski
Przygotowanie wokalne:
Anna Serafińska
Kierownik muzyczny:
Jacek Kita
Asystentka reżysera:
Małgorzata Majerska
Rysunki portretowe:
Agnieszka Kozi Kozłowska
Występują:
Patrycja Grzywińska
Natalia Kujawa
Małgorzata Majerska
Dominik Bobryk
Filip Karaś
Michał Juraszek
Jakub Szyperski
Zespół muzyczny:
Jacek Kita – pianino, kierownictwo muzyczne
Andrzej Zielak – gitara basowa
Maciej Wojcieszuk / Kacper Majewski – perkusja
Premiera:
29 listopada 2019