My to chyba lubimy, co? Ciąże, romanse, intrygi, plotki i ściśle tajne tajemnice. „Bridgertonowie” szturmem podbili serca widzów Netflixa, a sama z racji tego, że złamałam stopę (na szczęście już wszystko gra, dziękuję!) miałam trochę więcej czasu i ochoty na leżenie pod kocykiem i odprawianie filmowych seansów do późnych godzin nocnych. No dobra, nawet wczesnych porannych.  Jak myślicie, warto było?

1813 rok, Anglia. Daphne Bridgerton, młodziutka panna na wydaniu, przygotowuje się do towarzyskiego debiutu w sferę londyńskiej śmietanki towarzyskiej. Angielskie salony tamtego okresu widzą dla kobiety tylko jedną drogę życiową, która może zapewnić jej szczęście – udane, bogate zamążpójście. Główna bohaterka ma na to szczególne szanse, ponieważ jej uroda została wyróżniona podczas audiencji u królowej. Jak na film kostiumowy przystało, bo z takim mamy tu do czynienia, w powietrzu wirują dworskie suknie, wstążki we włosach, rodowe diamenty i za ciasne gorsety.  Podczas uroczystych balów, których nie brakuje w okresie letnim, zgodnie z oczekiwaniami rodziny Daphne skupia na sobie spojrzenia wielu zalotników. Jednak jej brat, Anthony, nie uważa, by któryś z zadzierających nos dandysów był godny ręki jego siostry. Pewnego dnia na salonach zupełnie niespodziewanie – a jakże – pojawia się książę Hastings, Simon, zabójczo przystojne ucieleśnienie najskrytszych kobiecych pragnień. Razem z Daphne wpadają na pomysł, by udawać, że mają się ku sobie – w ten sposób ona będzie kraść serca zalotników, a on, zgodnie z powziętym jako dziecko zamiarem, nie będzie musiał się żenić. Oczywiście plan nie wypala i obydwoje zakochują się w sobie. Resztę dopiszcie sobie sami.

Cała historia dzieje się w otoczeniu niemniej interesujących wątków – zadufanych, wścibskich matek, które chwaląc urodę córek targują się niczym zawodowe sklepikarki, zakazanego romansu Anthonego ze śpiewaczką operową, perypetii miłosnych sióstr Featherington, historii ciężarnej Mariny Thompson, która musi jak najszybciej znaleźć sobie mężczyzna, by nie okryć się hańbą oraz dramatem Eloise, młodszej siostry Daphne, która chętniej wybrałaby uniwersytet niż ofertę małżeńską. Losom bohaterów przygląda się tajemnicza Lady Whistledown – nieznana nikomu kobieta niezależna i wyzwolona, „Gossip Girl” XIX-wiecznej Anglii, która opisuje znane sobie smaczki towarzyskie w wydawanej co kilka dni gazetce.

Wszystkie osiem odcinków pierwszego sezonu przerobiłam w dwie bezsenne noce i przyznam: nawet mnie to wciągnęło. Pierwsze, co pomyślałam po zobaczeniu kilku minut „Bridgertonów” to skrzyżowanie „Plotkary” z „Dumą i Uprzedzeniem”. Moje podejrzenia potwierdziły się: serial ten nie oferuje nam prawdziwych realiów historycznych. Nie ma opcji, że żona króla Jerzego III mogła być czarna ani że książę Hastings, mimo całej swojej cudowności, jako ciemnoskóry mógł wchodzić na salony. To nie te czasy. Mimo wszystko doceniam wysiłki twórców, którzy dzięki temu zabiegowi chcieli świadomie dać głos przedstawicielom innej rasy.

Dużo jest tutaj scen erotycznych. Serial wręcz epatuje nagością, rozbuchaną namiętnością i niekontrolowanym pożądaniem. Wielu recenzentów dopatruje się w tym elementu szokującego, ale czy naprawdę jest się czemu dziwić? Sceny seksu są już na porządku dziennym. Fakt, było ich sporo. Czy są niezbędne dla zachowaniu ciągu fabularnego? Nie. A dla wzrostu oglądalności? No ba.

Największe kontrowersje wzbudziła jednak końcówka 6. odcinka, gdzie (uwaga: spoiler alert!) Daphne zmusza Simona do dokończenia stosunku seksualnego w sposób, w jaki ona sobie tego życzy. Jest to gwałt na mężczyźnie, tak. Widzowie Netflixa byli oburzeni. Showrunner z ekipy filmowej wyjaśnia obecność tej sceny jako kluczowej w rozwoju postaci salonowej debiutantki. Z niewinnego, przestraszonego anioła zmienia się w coraz bardziej świadomą siebie kobietę z krwi i kości. Moim zdaniem może nawet za bardzo świadomą. „Bridgertonowie” dobitnie naszkicowali poziom edukacji seksualnej panien z dobrych domów – wchodząc w związek małżeński nie wiedziały nawet, skąd się biorą dzieci. Stosunek seksualny był chroniony jak najlepsza tajemnica państwowa i żadna przyzwoita nie-mężatka nie powinna mieć o nim najmniejszego pojęcia. Czy wobec tego Daphne była świadoma tego, co robi? Raczej nie i jest to uzasadnione.

O ile o serialu jest głośno za sprawą przystojnego aktora Rege-Jean Page’a i odważnych scen dwójki głównych bohaterów to totalnie pominięto postacie drugoplanowe, które w swojej roli spisały się bardzo dobrze. Najbardziej podobał mi się wątek Anthony’ego (Jonathan Bailey), który z przymusu został głową rodziny i stał się aż nader odpowiedzialny, ale w głębi serca chciałby zachowywać się zupełnie inaczej i wieść życie u boku kobiety występującej na co dzień w operze. Jednak nie może tego zrobić, gdyż obyczaje mu zabraniają. Podobnie skromna, niedoceniania ani przez matkę ani przez swojego najlepszego przyjaciela Penelope Featherington (Nicola Coughlan), w którym się skrycie podkochuje, cierpi patrząc jak ten zamierza poślubić jej kuzynkę. Dzieje tych bohaterów były z pewnością mniej oczywiste niż Daphne i Simona, może też dlatego zwróciłam na nie większą uwagę.

Widzu-kanapowcu, jeśli podobał Ci się „Dziennik Bridget Jones” to kupisz też klimat „Dziennika Bridgert Tone”. Nie wszystkie produkcje muszą być przecież edukacyjne i wysublimowane. „Bridgertonowie” to z pewnością propozycja na luźny wieczór w dresach z kubkiem herbaty w rękach. Szybciej sięgnęłabym po to z przyjaciółką niż z facetem, komentowałabym w trakcie, a potem bez wyrzutów sumienia wyłączyła w połowie, bo zachciałoby mi się spać. Serial ten jest niezobowiązujący i to jego zaleta.

Podobno za dwa miesiące rusza produkcja drugiego sezonu, a za rok będziemy mogli zobaczyć efekty. W końcu cykl powieści Julii Quinn o rodzinie Bridgertonów ma aż dziewięć części, a my zobaczyliśmy tylko pierwszą, podobno zresztą niewierną adaptację. Nie wiem jak wy, ale ja będę oglądać.

***

Informacje o twórcach i wykonawcach można znaleźć na stronie telewizji internetowej Netflix.

[„Bridgertonowie” recenzja]