…and let it all out (…)” – po obejrzeniu tego spektaklu w mojej głowie automatycznie odpaliła się Britney Spears i Will.I.Am. W tej frazie można by zamknąć cały jego przekaz: kobiety wyrzucają z siebie tematy, o których do tej pory zabraniało im mówić sumienie, przyzwoitość albo czy religia. Kobiety objaśniły mi świat i opowiedziały o swoich najtrudniejszych doświadczeniach.
Chociaż tytułowa piosenka do grona ambitnej muzyki się nie zalicza i za nic w świecie nie wiem, dlaczego akurat ona zadźwięczała mi w uszach, to jej energia mogłaby być dobrym przygotowaniem do obejrzenia tego przedstawienia. Trochę taki starter przed daniem głównym ?
„Kobiety objaśniają mi świat” z krakowskiego Teatru Nowego Proxima to, jak głosi opis, opowieść o kobietach, napisana przez kobiety, dla kobiet o typowo kobiecych doświadczeniach. Brzmi jak co trzecia sztuka na afiszu? Zdecydowanie tak. Temat patriarchatu i miejsca kobiety w świecie, szczególnie w Polsce, jest tematem modnym, a więc poruszanym przez wielu twórców. Trzeba zrobić COŚ, żeby się wyróżnić. Jaki pomysł miała na to reżyserka Iwona Kempa?
Konkretny, mocny i odważny. Tekst spektaklu składa się w większości z dokumentów: wywiadów, reportaży, wpisów na blogach czy swobodnych wypowiedzi w badaniach naukowych. Wiedza o tym fakcie zasadniczo zmienia jego odbiór.
Z początku myślałam, że będzie to kolejna wstrząsająca sztuka, epatująca na prawo i lewo wulgaryzmami, błagająca świat o znalezienie w nim miejsca na głos kobiet. Nie cierpię takich utworów, gdyż samo błaganie uważam za postawienie kobiet na niższej pozycji – wcale nie uważam, że dzisiaj musimy prosić się o głos. Wystarczy mówić, czego się chce – jasno i wyraźnie, czasem tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Wizytówką wyróżniającą „Kobiety…” spośród podobnych sztuk jest dobór tematów: aktorki wychodzą na scenę niby-prywatnie, a potem zaczynają szokować i odwracają nasze myślenie o 180 stopni.
Czy przemysł pornograficzny może być postrzegany jako doskonałe źródło kobiecego dochodu? A dlaczego nie?
A czy prostytutka może chcieć nią być i samozwańczo przypisywać sobie tytuł królowej dzierżącej władzę nad męskimi popędami? Może.
Czy w Polsce można ot tak po prostu nie chcieć mieć dzieci bez tłumaczenia się traumą z dzieciństwa? Czy kobiety mogą być zmęczone macierzyństwem? Tak.
I jeszcze jedno, najbardziej wyjątkowe i najrzadziej w polskim dyskursie podejmowane zagadnienie: czy można przez całe życie nie odnajdywać się w roli matki mimo posiadanych dzieci? Oczywiście.
Ostrzegam wrażliwych: jest scena z „prawdziwym orgazmem”, lepiej zatkać uszy. Jest też głośno, momentami wyuzdanie i rockowo. Postacie strzelają swoimi historiami jak z karabinu. Jedynie historia dziewczynki molestowanej przez księdza wymyka się spod tej formy – jest bardziej opisowa niż zagrana.
Żaden moment w spektaklu nie był dla mnie jako odbiorcy zbyt mocny. Scena z orgazmem mnie zawstydziła, scena z księdzem mnie zirytowała, a najpiękniej wzruszyła mnie opowieść Nie-Matki (Martyny Krzysztofik): w pierwszej odsłonie jako osoby, która nie chce mieć dzieci, a w drugiej jako osoby, która nie może mieć dzieci – mówiona tym samym tekstem. Ogromna bomba emocjonalna. W końcu teatr jest od tego, żeby wzbudzać emocje – i to się niewątpliwie temu spektaklowi udało. Niczyjej uwadze nie powinna też umknąć Gwiazda Teresa (Anna Tomaszewska). Fenomenalny, bezkompromisowy monolog bez zbędnego nadęcia, powiedziany prosto z mostu. Brawo!
Scenografia, choć bez cienia wątpliwości dopasowana do konwencji (miejsca rockowych koncertów) nie obchodziła mnie poza jednym wyjątkiem: obrazem Matki Boskiej w centralnej części sceny. Ten symbol kobiecości przez wiele lat był w Polsce akceptowany jako jedyny właściwy i to od niego twórczynie starają się odbić.
Grunge’owy styl całej sztuki przebija nie tylko w dekoracjach: znajdziemy go w kostiumach postaci (rajstopy, krótkie, poszarpane jeansowe spodenki, skórzane kurtki i bluzki z nadrukami) oraz w ich bardzo swobodnej, niemal podwórkowej mowie scenicznej. Całość spektaklu przeplatana jest piosenkami m.in. Niny Simone, 4 Non Blondes, Patti Smith, czy PJ Harvey. Są to w większości mocne brzmienia, ale zdarzą się też utwory odciążające akcję. To wszystko sprawia, ze „Kobiety…” są spójne na każdym poziomie przekazu, a to dodatkowo go wzmacnia.
Sztuka ta to po trosze sprawozdanie z emocjonalnej mozaiki zachodnich kobiet. Na scenie rysują świat, w którym grają swoje role, kiedy jest to dla nich opłacalne. Są świadome, pewne siebie, nie czują przymusu bycia sexy, krytykują model kobiecości rozumianej jako „sztuki uniżalności”. Bronią mężczyzn, którzy chcą się wyrażać po „kobiecemu”, jednocześnie samym sobie dając prawo mówienia po „męsku”.
Oglądając „Kobiety…” w grudniowy wieczór 2020 roku czuję się przesycona takimi treściami. Wolę subtelniejszy, wyważony głos w sprawie. Natomiast wiem też, że w zeszłym roku nikt nie był w stanie przewidzieć, co zmieni się za kilka miesięcy. Podsumowując: spektakl jest całkiem ciekawy i daje przestrzeń problemom nieporuszanym nawet w wyzwolonym świecie. Choćby dla zadziornej Martyny Krzysztofik – warto!
***
Reżyseria:
Iwona Kempa
Scenariusz:
Iwona Kempa
Anna Bas
Scenografia:
Joanna Zemanek
Muzyka:
Kinga Piekarz
Obsada:
Anna Tomaszewska
Kinga Piekarz
Martyna Krzysztofik
Katarzyna Zawiślak-Dolny
Alina Szczegielniak
Katarzyna Galica
Kinga Piekarz (gitara)
Liliana Zieniawa (perkusja)