Numer aktualnie jest zajęty. Prosimy spróbuj później

Reżyserka Katarzyna Minkowska spektaklem „Mój rok relaksu i odpoczynku” opartym na powieści Ottessy Moshfegh zainaugurowała początek kadencji Moniki Strzępki w Teatrze Dramatycznym. Premiera była długo wstrzymywana i niepewna: zainteresowani wiedzą o rozprawie, a raczej przeprawie obecnej dyrektor naczelnej i artystycznej z wojewodą mazowieckim Konstantym Radziwiłłem, która mogła unieważnić wybór Strzępki. Emocje wzrastały wprost proporcjonalnie do oczekiwań publiczności – spodziewaliśmy się mocnego kobiecego głosu, nowoczesnych form artystycznych, bezpardonowej gry aktorskiej i wniosków, które obudzą w nas zdolność krytycznego myślenia. Tymczasem dostajemy spektakl o spaniu – chciałoby się rzec: o ironio. Czy ma to sens? Okazuje się, że tak.

Kto z nas nie zna tego stanu, kiedy jedynym sensownym wyjściem z kołowrotka codziennych problemów wydają się objęcia Morfeusza? Sen, słodki sen, który potrafi ukoić naszą duszę, działa lepiej niż narkotyk – jest darmowy i powszechnie dostępny. Możesz tak po prostu wylogować się z rzeczywistości, na chwilę nie czuć żadnych potrzeb i bólu, poczekać, aż wszystko się ułoży. Na ten pomysł wpada 27-letnia Narratorka – mizantropka, przerażająco rozsądna była pracownica galerii sztuki, uzależniona od xanaxu, filmów z Whoopi Goldberg oraz kochanka Trevora.

Przenosimy się na przełom lat 1999/2000, jesteśmy w momencie przed dramatycznymi wydarzeniami w World Trade Center, zaś w powietrzu czuć milenijny powiew niepewności tego, co zdarzy się jutro. Jednym słowem: nie za fajny czas.

Ilość traum, które nosi w sobie Narratorka, przestała robić na niej wrażenie. Poznajemy jej rodziców mieszkających w dwóch różnych sypialniach: matkę-pijaczkę, wycieńczoną delirium femme-fatale (świetna, w punkt zarysowana rola Katarzyny Herman) oraz obecnego-nieobecnego ojca, który nie potrafi okazać córce miłości. Doświadczamy kompletnej ignorancji dziewczyny ze strony Trevora, który zamiast spędzać z nią kolejnego sylwestra woli wrócić do narzeczonej. Do tego dochodzi niezrozumiała dla samej Narratorki przyjaźń z Revą – roztrzepaną i zakochaną w swoim szefie bulimiczką, która co i rusz wprasza się do niej na kanapę, aby swoimi opowieściami urozmaicać jej przebłyski świadomości pomiędzy faszerowaniem się tabletkami nasennymi.  To słodko-gorzki występ Moniki Frajczyk, którym wygrała moją uwagę w tym spektaklu.

Terapia u psychoterapeutki, żyjącej we własnym świecie, niekonwencjonalnej doktor Tuttle, którą z ogromnym dystansem i poczuciem humoru wykreowała się Anna Kłos, prowadzi do następujących wniosków: Narratorka potrzebuje więcej snu i odpoczynku. Lista polecanych medykamentów wydłuża się, codzienne życie schodzi na drugi plan. Finalnie trafiamy do galerii sztuki, która już za chwilę stanie się obiektem artystycznego performance’u wchodzącej gwiazdy Ping Xi (Konrad Szymański).

Ten spektakl odczytuję jako anty-panaceum na obecne czasy, a także studium kondycji psychicznej millenialsów – młodych dorosłych, zagubionych w świecie, tańczących (dosłownie) ze swoimi demonami, którzy nie potrafią przerwać koła niepowodzeń. Twórcy wykorzystują ekrany – na naszych oczach produkują film, który odziera rzeczywistość z jakiejkolwiek cukierkowatości. Jesteśmy świadkami narkotycznego transu, który – trzeba przyznać – robi ogromne wrażenie na koniec pierwszego aktu i pozostawia nas z niedosytem.

Z „Mojego roku…” przebija najgorszy możliwy scenariusz samotności – bycie wśród ludzi łączy się z brakiem umiejętności niesienia jakiejkolwiek pomocy. Będąc na widowni konfrontujemy się z przekonaniem, że jako ludzie naprawdę możemy stracić wszystko – i naprawdę nikogo to nie będzie obchodzić. I ten obraz, choć katastroficzny, urzeka i wgniata nas w fotel.

Najtrudniejszy do przyjęcia okazał się dla mnie portret kobiet: pozornie silnych, kolorowych, wyróżniających się z tłumu, a tak naprawdę sfrustrowanych, odcinających się od emocji i czucia, aby jakoś przetrwać dzień za dniem. Zimnych jak Natasza (w takiej odsłonie Agaty Różyckiej jeszcze nie widziałam) lub próbujących kochać, niestety naiwnie, jak Narratorka i Reva.

Tego spektaklu nie warto przegapić – po pierwsze ze względu na atrakcyjną warstwę audiowizualną oraz zmuszające do refleksji alegorie. Apteczny krzyż w centrum sugeruje, gdzie teraz najczęściej poszukujemy wybawienia. Izabella Dudziak bardzo dobrze poradziła sobie z rolą Narratorki i zasługuje na wszystkie słowa pochwały, które już otrzymała. Dostajemy gotową historię podbitą sugestywną muzyką Wojciecha Frycza, która angażuje i każe się zastanowić, czy aby na pewno zmierzamy w dobrym kierunku. Po zobaczeniu spektaklu mam ochotę sięgnąć po książkę, a to już coś znaczy.

Na koniec ogromny plus za udział koordynatorki scen intymnych w przygotowaniach do premiery – jak wiemy nadal nie jest to w Polsce standard, ale cieszę się, że to się zmienia. Jest dobrze.

Więcej o spektaklu: kliknij tutaj