Kiedy dowiaduję się, że Krzysztof Garbaczewski tworzy kolejny spektakl, jestem szczerze podekscytowana. Doceniam tego twórcę za odwagę sceniczną w eksperymentowaniu z wirtualną rzeczywistością i generalnie nowymi technologiami, których strategie działania przenosi na deski klasycznych, polskich teatrów. Szekspirowski „Sen Nocy Letniej” zdaje się być idealnym płótnem dla artysty – już na wstępie otrzymujemy dychotomię światów realistycznego i magicznego, którą dzięki VR można tylko pogłębić. Jednak nie wszystko poszło zgodnie z planem.
Od pierwszego momentu kontaktu z tym spektaklem należy docenić scenografię Aleksandry Wasilkowskiej, która przenosi nas do magicznego, ateńskiego lasu na sterydach. Zachwiane są proporcje, drzewa przybierają wygląd dłoni z pomalowanymi paznokciami, wszędzie widzimy roślinność, a na pierwszy plan wysuwają się po kolei bajkowo-prześmiewcze kostiumy postaci. Nie zdziwmy się więc, że zamiast głowy aktora zobaczymy np. grzyba. Taki układ sceny od razu daje nam prosty komunikat: hej widzu, nie spodziewaj się, że będziesz teraz w tradycyjnym teatrze. Choć Szekspir jest podany zaskakująco prosto – literalnie, w najbardziej znanym tłumaczeniu Stanisława Barańczaka.
Aktorzy grają w VR-owych goglach, co widzowie mają możliwość obserwować na wielkim, zawieszonym nad sceną ekranie. Jako publiczność dostajemy symulakra – nie tylko od Szekspira, ale i od reżysera. Zamiast skupienia nad sztuką pojawiają się pytania naturalne dla tego typu eksperymentu: jak aktorzy mogą grać bez używania mimiki? Czy oni naprawdę widzą się w VR-ze? Na ile siebie doświadczają? Na ile są „tam”, a na ile z nami tu? Zapewne podobne pytania układałyby się w głowach ludzi obserwujących w lesie sen czworga kochanków. Przynajmniej pośrednio naprawdę doświadczamy świata przedstawionego.
O ile zabiegi VR-owe u Garbaczewskiego są spodziewane i każdy, kto zdecydował się zapoznać z sylwetką reżysera przed zakupieniem biletu na sztukę, nie będzie zaskoczony, o tyle dramaturgicznie spektakl nie udźwignął ciężaru nowych nowych mediów. Las ateński w ujęciu Wasilkowskiej ma przypominać sieć światłowodów i swoją nienormowaną wielkością podkreślać rosnące uzależnienie współczesnego człowieka od technologii. Aktorzy, zakładam, że przygotowywani do pracy z VR-rem przez reżysera, chcą wprowadzić nas w pewien trans, który ma na celu pogłębienie doświadczenia na ekranie, jednak to się nie udaje. Sztuka, w której odtwórcy ról grają raz ze sobą, raz z avatarem, może zainteresować, ale tylko na chwilę. Byłaby z tego z pewnością niecodzienna instalacja artystyczna bądź performance, jednak dwie godziny w fotelu, kiedy sami nie mamy gogli na nosie, to przesada.
Z całą moją miłością do tego reżysera muszę powiedzieć, że jestem nieco rozczarowana. W pierwszej chwili zachwyciłam się jak dziecko pewnego rodzaju imaginacją i charakterystycznym odrealnieniem przestrzeni spektaklu, ponieważ miałam świadomość, że tak naprawdę ma to tylko podbić mechanizmy rzeczywistości, w której żyjemy na co dzień. Niestety jedyne co zapamiętałam to prawdopodobnie niepodparte przygotowaniem emocjonalnym monologi postaci, które miały płynąć, a skojarzyły mi się z rozszarpywaniem kartek w zeszycie. Może gdyby wszyscy widzowie i aktorzy znajdowali się przez cały czas w VR-ze byłoby lepiej. Może gdyby aktorzy sami wprowadzili się w stan transu byłoby lepiej. Aby oswoić się i nadążyć za mediami potrzebujemy od tego twórcy nowej „Nietoty” z Teatru Powszechnego w Warszawie – aktywne uczestnictwo w fikcji czyni ją prawdziwszą niż sama rzeczywistość.