Nie znam bardziej pociągających dramatycznie tekstów niż te Tennessee’ego Williamsa. Chyba każdy twórca teatralny marzy o tym, by wziąć je na warsztat. Emocje wyciekające spomiędzy słów zapisanych na papierze zdają się przeszywać nasze wnętrze niczym żrący kwas. Momentalnie robi nam się duszno, czujemy przeciążenie, nie wiemy, czy jesteśmy w stanie znieść cały dramat od początku do końca, nawet jeśli znamy jego finał. Jadąc na premierę „Kotki na gorącym blaszanym dachu” do Teatru im. Jana Kochanowskiego w Opolu nie robiłam sobie wielkich nadziei, że ktoś udźwignie tą teatralną kobyłę tak jak zrobił to film. O jak bardzo się myliłam!
Żeby napisać tą recenzję naprawdę musiałam ochłonąć. Do końca nie wiem, czy mi się to udało. „Kotka” w reżyserii Radosława Stępnia wydobywa z tego tekstu kwintesencję emocji, które w rękach obcych sobie członków rodziny stają się mieczem obosiecznym. Jesteśmy w świecie, gdzie nie ma gruntu pod nogami (jak zobaczycie na zdjęciach ze spektaklu – dosłownie). To nie Kotka (Maggie – Magdalena Maścianica) jest w centrum wydarzeń, choć całym swoim jestestwem zdaje się zdawać sobie sprawę, że to ona doprowadziła wszystkich do tragedii. W siłowni, która znajduje się w piwnicy największych plantatorów bawełny w delcie Mississippi, padają oskarżenia, wyznania i ciosy, które ranią bardziej niż jakakolwiek walka bokserska. Maggie przechodząca się na obcasach w sukni przypominającej kostium Keiry Knightley z „Pokuty” („Atonement”) jest jak fatum zapowiadające nieszczęście. I to niejedno.
Każdy z aktorów jest fenomenalny – i nie ma w tym cienia przesady. Relacja pomiędzy Brickiem (Jakub Klimaszewski) a Tatulą (Bartosz Woźny) to jedna z najbardziej niezręcznych, intymnych i rozdzierająco prawdziwych więzi międzyludzkich jaką kiedykolwiek widziałam na deskach. Dwóch mężczyzn zupełnie nie potrafiących odnaleźć wpisanej tradycję bliskości rozgrywa się na naszych oczach. Nigdy nie możemy być pewni, czy rzucą się sobie do gardeł czy postanowią podać sobie ręce.
W tym spektaklu nie ma przypadkowości. Każdy dźwięk, szmer, szuranie butów o podłogę zdaje się mieć głębszy, wielowymiarowy sens. To, co wypowiedziane i ekstrawertycznie zaprezentowane przez aktorów jest mniej ważne niż to, co ukrywają we własnych wnętrzach. Robią to fantastycznie, bo nieudolnie – sekrety, niepewności, żale i rozgoryczenia wylewają się spomiędzy kolejnych kwestii jak lawa, która w każdej chwili może zacząć wrzeć. Twórcom oddało się oddać bardzo trudny do uchwycenia klimat dramatu: samo wypowiedzenie trudnej prawdy nie przynosi ukojenia. To tylko początek domina, które nie wiadomo kiedy runie. Będąc z postaciami na Małej Scenie opolskiego teatru czujemy się jak w garnku, w którym zaczyna wrzeć woda. Kiedy myślimy, że osiągnęliśmy 100 stopni, okazuje się, że para dopiero zaczęła się unosić.
„Kotka na gorącym blaszanym dachu” Radosława Stępnia obrazuje wartość gry zespołowej oraz przypomina o tym, jak ważny jest proces aktorski w przygotowywaniu roli. Wszyscy aktorzy grają do jednej bramki – nie ma gwiazd, próby rywalizacji o uwagę widza. Czuć, że w tym niełatwym, pogmatwanym świecie są razem – pomimo tego jak wiele dzieli odgrywanych przez nich bohaterów. To perełka wśród polskich spektakli – obecnie dla mnie bezkonkurencyjna z jakąkolwiek „Kotką (…)” którą widziałam do tej pory. Ja chcę jeszcze raz.